.... bezsenna noc. Piasek w oczach. Bol glowy. Szum w uszach. Strach.
Za oknem pochmurno. Pada deszcz. Pelargonie z balkonu pachna w calym mieszkaniu.
Wszystkie mozliwe swiatla zapalone. Ciagle jest mi za ciemno. Strach. Goraczkowo
zastanawiam sie czego tym razem sie boje? Ze zycia to nie nowosc, ale czego jeszcze?
Boje sie, ze musze wyjsc na spacer. Boje sie, ze mojemu szczeniaczkowi jest ze mna zle.
Kupilam pieska trzy miesiace temu, aby wreszcie zmusic sie do regularnego wychodzenia
z domu. Zle zrobilam. Nie nadaje sie do codziennego wychodzenia na zewnatrz. Agorafobia
ze mnie ciagle wychodzi. Dwa lata spedzilam zamknieta w mieszkaniu. Po prostu po dwuletnim
nieskutecznym poszukiwaniu pracy wreszcie zaproszono mnie na rozmowe kwalifikacyjna, na ktorej uslyszalam, ze jestem za stara na prace w biurze, ze wiele lat spedzonych w jednej firmie nie jest zaleta, bo przez to na pewno sie nie rozwijalam i jestem do tylu z wszelkimi nowinkami komputerowymi, ksiegowymi itp. Nie mialam wtedy jeszcze czterdziestki! Podziekowalam za rozmowe, wrocilam do domu, zamknelam za soba drzwi i nie wyszlam z mieszkania przez nastepne dwa lata. Wylaczylam telefon, pozbylam sie kabla telewizyjnego i juz nie odezwalam sie do nikogo ze znajomych: przyjaciol, wrogow, nikogo. Nikt mnie zreszta nie szukal. Rozplynelam sie w niebycie. Ludziom to nie przeszkadzalo. Odetchneli z ulga. Nie mozna mnie bylo juz wykorzystac, wiec latwiej bylo o mnie zapomniec. Po co ludziom kula u nogi bez pracy, bez rodziny, bez checi do zycia. Nie dziwie sie. Depresja z agorafobia to nie jest dobra kombinacja w kultywowaniu stosunkow miedzyludzkich. Po dwoch latach niezrozumialego uwiezienia we wlasnym mieszkaniu wyladowalam pierwszy raz w szpitalu psychiatrycznym. Dretwialam, pocilam i dusilam sie, gdy musialam nawet na chwile wyjsc z budynku szpitala do czego zmuszal mnie psychiatra i pielegniarki. Poza tym wegetowalam caly czas bezmyslnie w lozku, z otwartymi oczami wlepionymi w sufit. Po wszystkich mozliwych badaniach zaczeto mnie tam faszerowac silnymi psychotropami. Dziennie otrzymywalam dwadziescia dwie tabletki. Do wszystkich zajec bylam zmuszana grzecznie, ale stanowczo. |Po prawie dwoch miesiacach w psychiatryku zaczelam wreszcie dobrowolnie brac prysznice, chodzic na joge, zajecia psychoterapeutyczne i usmiechac sie do ludzi nie uciekajac od nich. Wreszcie nadeszla pora na wypis ze szpitala. Wrocilam do mieszkania. Mialam na tyle energii, ze wreszcie moglam sama odgruzowac i doprowadzic je do jako takiej funkcjonalnosci. Cieszylam sie. Wydawalo mi sie, ze moge gory przenosic. Euforia z powrotu trwala moze dwa tygodnie. Potem wszysto nagle wrocilo do normy i wyladowalam z powrotem w psychiatryku po pol roku. Lekarz nie mial mozliwosci szpikowac mnie wieksza dawka lekow, wiec skierowal mnie na elektrowstrzasy. Przezylam, ale stracilam pamiec na pewien okres czasu. Wrocilam do domu. Wychodzilam tylko na wizyty do psychiatry.przez pierwszy rok raz w tygodniu, a potem przez nastepne piec lat, az do kwietnia tego roku, wychodzilam z domu tylko raz na miesiac... cale piec dlugich lat, z ktorych niewiele pamietam. Lata wyciete z zyciorysu, pelne psychicznego bolu, strachu, niepewnosci. Wizyty u psychiatry sprowadzaja sie teraz do tego, ze mu mowie czy wyszlam w miedzy czasie na dwor, czy nie... czy sie boje czegos czy nie... ze pogoda ladna/brzydka... ze ciagle leze w domu i gapie sie w sufit.. ze moje mysli kraza jak satelity wokol tego co bylo zle w moim zyciu, a przeciez to zle, nie bylo jakies tragiczne... ze mnie to przytlacza...ze nie chce mi sie zyc... ale nagle po trzeciej nieudanej probie, zaczelam sie takze bac, ze jak tak dalej pojdzie to zostane kaleka...co nie zmieniloby duzo mojej sytuacji, bo juz jestem kaleka umyslowa i nie bylabym wcale taka pewna, czy nie jest gorsza od fizycznej... fizycznie cialo samo potrafi sie zregenerowac czesciej niz umysl wyzwolic sie z imadla durnoty ...kalectwo fizyczne czesto (nie zawsze oczywiscie) wyzwala w ludziach wole walki o swoje zycie, kalectwo psychiczne ciagnie tylko do samodestrukcji... jestem zwyklym wrakiem czlowieka, ktory boi sie nawet wlasnego cienia... ze jestem pasozytem... nic od siebie nie daje, a rece wyciagam do rzadu po rente na zycie i pieniadze na mieszkanie... ze moje ekstremalne lenistwo jest nie do ogarniecia... ze boje sie byc sama w swoim mieszkaniu na czwartym pietrze, ale boje sie tez wychodzic na zewnatrz...nie moge sobie poradzic z agorafobia, ale meczy mnie tez o dziwo klaustrofobia... ze wstanie z lozka i wziecie prysznica jest dla mnie wielkim wyzwaniem, a do tego ubranie sie i wyjscie z mieszkania urasta do problemu wielkosci Everestu....moj psychiatra to wszystko wie... on juz mi nic nie doradza... tylko gdy sie zapedzam w slepy zaulek to mi wmawia, abym wziela swojego mentalnego pilota, nacisnela guzik i zmienila kanal na lepszy program...wiec wracam myslami do lasu, w ktorym czuje sie w miare bezpiecznie... i pomyslec, ze on za ten las kosi grube pieniadze, a ja dalej wegetuje jak wegetowalam....dlatego w marcu stwierdzilam, ze przeciez jesli sobie sama nie pomoge to nikt mi nie pomoze... i stwierdzilam, ze potrzebny mi jest pies... jak pomyslalam tak zrobilam ... na siedemdziesiatej piatej stronie portalu handlowego wpadlo mi w oczy zdjecie malego bezbronnego szczeniaczka z czarnym futerkiem, bialymi lapkami i bialym krawatem... nie myslalam co bedzie potem... bylo tu i teraz... w ciagu pol godziny mialam juz wszystkie informacje dotyczace pieska, aby sie nie rozmyslic, od razu zaplacilam za niego, dostalam potwierdzenie i musialam czekac do konca marca, az szczeniaczek skonczy dwa miesiace i bedzie mogl opuscic swoja mame... miesiac pozniej mala, bezbronna psinka przyleciala do mnie z Florydy, merdala ogonkiem cala droge z lotniska do domu i gdy tylko wyciagnelam ja z jej klatki oblizala mnie jak stara znajoma, przytulila sie do mnie i zasnela... no i bylo po mnie... zakochalam sie w futrzaczku na zaboj... no i z dnia na dzien, po szesciu latach odosobnienia, zaczelam wychodzic na zewnatrz codziennie... po miesiacu co drugi dzien... a teraz jak uda mi sie wyjsc z pieskiem raz na trzy dni to jest dobrze... jestem przerazona... nie potrafie sie zmobilizowac do codziennych spacerow... co prawda w domu bawie sie ciagle z psinka i dbam o nia... ale wychodzenie z domu jest dla mnie problemem... milusia futrzana mordka go nie rozwiazala...na pewno jej nie oddam nikomu... ale nie potrafie ogarnac codziennego wychodzenia z domu... dni i noce przeciekaja mi przez palce i panika mnie ogarnia gdy pomysle o wychodzeniu... dlatego czesto rezygnuje ze spacerow...to jest silniejsze ode mnie... mam wrazenie, ze naprawde jestem uwieziona w szklanej klatce, z ktorej chcialabym bardzo sie wyrwac, ale niewidzialne szyby nie pozwalaja na ucieczke... cale szczescie, ze piesek zalatwia swoje potrzeby na specjalnej podkladce treningowej, ale to nie rozwiazuje problemu... moze Wasze slowa twardej prawdy prosto w oczy postawia mnie wreszcie do pionu?
Moja mala futrzana dziewczynka lezy teraz na swoim lozeczku, na pleckach, skrzywiona w bumeranga i z wystrzelonymi wszystkimi czterema lapkami w gore i z glowa polozona na brzuszku misia. Spi i posapuje glosno. Taki kochany slodziak. Bosze, przeciez jesli nie dla mnie to przynajmniej dla niej powinien mnie ktos stuknac mlotkiem w glowe, abym sie ocknela z marazmu i zaczela normalnie funkcjonowac!